4 września 2010

Wielkie Śliwkowe Drzewo

To dopiero pierwszy tydzień szkoły, a i to niecały, a ja już padam. Dosłownie. W piątek, zaraz po obiedzie od razu poszłam w kimę ;D.
Dzisiejszy dzień jest dniem dość istotnym w Małej Historii Wypieków Chabersztyny. A chodzi o śliwki. Tak, dziś po raz pierwszy wspięłam się na Wielkie Śliwkowe Drzewo. Moje czyściutkie łapki jakoś sięgnęły gałęzi, a lekko już przemoczone buty jakoś usadowiły się w niskim rozgałęzieniu. Nie wiem cy rozsądne jest wchodzić na mokre od deszczu, śliskie, porośnięte, ee..., porostami drzewo o korze nieprzyjemnej w dotyku i brudzące czyste łapki. Pewnie jeszcze mniej rozsądne jest bycie Chabersztyną i wchodzenie na mokre od deszczu, śliskie, porośnięte porostami drzewo o korze nieprzyjemnej w dotyku i brudzące czyste, Chabersztyńskie łapki. Ale dziwnym trafem nic mi się nie stało. Jedynie ze składowaniem śliwek były problemy niewielkie, ale po kilku rundkach z góry Wielkiego Śliwkowego Drzewa na dół i z powrotem sytuację miałam jako tako opanowaną. Dobra, jestem na drzewie. Szit, czemu one wszystkie są wysoko/zielone/daleko/Bógwiecojeszcze. Okej, schodzenie też nie sprawiło mi większych problemów. Podejrzane, a jakże...
Śliwki były potrzebne na pleśniak. A drzewo było na naszym podwórku, bo chyba wcześniej o tym nie wspomniałam ;P. Trzeba było je jeszcze przekrajać na pół. I tu niespodzianka - robaczki. Fuj, ohydne, paskudne, białe tłuste robaczki. Jaką przyjemnością musiało być dla mnie przekrajanie tych po części skażonych owoców, nieprawdaż? No ale pleśniak dobry wyszedł ;D.
Ach, wszystkim skazanym na szkołę/pracę życzę miłego poranka przed robotą. Oby był tak miły jak kawa taty, która przy śniadaniu się do mnie uśmiechnęła. Nie żartuję.
Po powiększeniu uśmiecha się to nieco wyraźniej ;D. Wspaniała jakość zawdzięczana komórce.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz